You are on: Niecodziennik Muzealny - Ciechanowiecka Kronika Kryminalna. Cz. 1

Niecodziennik Muzealny - Ciechanowiecka Kronika Kryminalna. Cz. 1

Szukaj

Niecodziennik Muzealny - Ciechanowiecka Kronika Kryminalna. Cz. 1

Friday
06
November
2020

Ciechanowiec sprawia wrażenie sennego, urokliwego miasteczka, położonego w malowniczej dolinie rzeki Nurzec. Wydawać by się mogło, że od wieków życie toczy się w nim spokojnie, nie dotyczą go problemy wielkiego świata, klęski elementarne, czy problem przestępczości. Bo cóż takiego mogłoby się dziać w naszym cichym zakątku? Z pewnością jedynym co zakłócało spokój mieszkańców były drobnostki, takie jak kradzież jajek na lokalnym targowisku. Jednak czy aby na pewno? Ciechanowiec i jego okolice często było niszczone przez pożary, działania wojenne, ludność była nękana przez epidemie i szerzącą się przestępczość. O ile klęski elementarne spadające na miasto i pobliskie wsie były już wielokrotnie opisywane w publikacjach popularnych i naukowych, to problem popełnianych tu występków był zazwyczaj pomijany. Dlatego też, chcemy zaprezentować państwu mini cykl kryminalny, w którym przedstawimy wybrane przykłady czynów zabronionych popełnianych w Ciechanowcu i jego bliższych i dalszych okolicach. Na brak tematów nie powinniśmy narzekać, ponieważ, jak świadczą dokumenty przechowywane we wrocławskim Ossolineum, w samym tylko „sądzie mirowym (pokoju) urzędu bielskiego 3-go wydziału w m. Ciechanowcu od dnia 1 stycznia 1879 r. po 1 stycznia 1880 r. postąpiono spraw:
kryminalnych 921 cywilnych 895.
z tych ukończono ugodliwie – 31 – 50
poprzestało na wyroku sędziego – 746 – 588
apelowało do Zjazdu – 82 – 81
w drodze kasacji – 35 – 12
Razem karn. 894, Cyw. 731
Pozostało nierozpatrzonych – 137 – 164”

Najstarsze zachowane wzmianki dotyczące procesów sądowych, w których stronami byli mieszkańcy miasta i jego okolic, sięgają XV w. W roku 1474, przed sądem drohickim wystąpili …consules de Czyechonowyec – czyli rajcy z Ciechanowca w sprawie sądowej z Łuniewskimi z Łuniewa. Kolejny proces, w którym uczestniczył przedstawiciel lokalnego magistratu, odbył się kilka lat później. W 1482 roku przed tymże sądem pojawił się Preczko …hospite et consulis de Ciechanowiec – czyli mieszczanin i rajca z Ciechanowca. Nie zachowały się niestety bliższe dane dotyczące tych spraw.

O wiele więcej możemy powiedzieć o przestępstwach popełnianych w XVII i XVIII stuleciu. Wśród nich znajdują się: kradzieże, zajazdy, podpalenia, pobicia, wymuszenia, rozboje a nawet morderstwa. Większość z przytoczonych poniżej występków wiąże się nie z samym Ciechanowcem, lecz z pobliskimi wsiami szlacheckimi. Właśnie z 1603 roku, z terenu łączonej parafii ciechanowiecko-wińskiej (w pierwszych latach XVII wieku w Ciechanowcu i Winnie-Poświętnej proboszczem był ks. Jan Maleszewski) pochodzi sprawa kradzieży we wsi Niemyje, o co Mikołaj Uszyński oskarżył przedstawicieli rodziny Niemyjskich:

Przyszedłszy do urzędu grodzkiego brańskiego Mikołaj przeszłego [tj. zmarłego] Szczęsnego Uszeński z powiatu drohickiego imieniem swoim i sinowca swojego jeszcze lat niemającego szlachetnego Jana przeszłego Marcina jako opiekun przyrodzony obiciążliwie żałował się na przeciwko szlachetnemu Lenartowi przeszłego Pawła Niemyjskiemu Skłodowi jako pryncypałowi. Iż on zapomniawszy bojaźni bożej i miłości bliźniego, nie bacząc się win w prawie opisanych, gwałtem i mocą z pomocnikami swoimi, to jest szlachetnym Bartoszem przeszłego Bartosza Niemyjskiego, szlachetnym Sebastianem bratem rodzonym tegoż to Lenarta pryncypałowym i z inszymi pomocnikami, których on imiona lepiej wie i owych lepiej zna, najechawszy z wozami mocą gwałtem na majętność jego własną tamże w Niemyjach Skłodach leżącą i stojącą, bez bytności na ten czas onego samego, gdy z czeladzią swoją do majętności swej Uszy na robotę środy przeszłej, to jest w dzień Pańskiego Przemienienia, zebrał budowanie jego własne, w którym miał swoje schowanie, to jest piekarnia, komorę i sień i skrzynię z rzeczami, w której były, to jest: delia czerwona falendyszowa lisami podszyta, kurta falendyszowa czerwona, suknem żółtym podszyta, pieniędzy złotych sześćdziesiąt, srebra łamanego grzywien trzy, półmiskow cynowych pół tuzina, talerzy cynowych tuzin, koszul kolneńskich sześć, ubranie falendyszowe lazurowe, kobiercy parę czerwonych, tu(?)alen cztery białym szyciem, ręczników sześć tkackich, słoniny połciów cztery, sadeł sześć pobrał i onego z nich złupił, które to gwałtowne pobranie i złupienie rzeczy inszych, skoro przyjechawszy tenże uskarżający, wziąwszy woźnego ze szlachtą, za świeża okazał; który to woźny, szlachetny Grzegorz Kuczor, o którego autentyku i przysiędze jest wiadomo urzędowi, stanąwszy tudzież przed aktami grodzkimi brańskimi ze szlachtą: szlachetnymi Rosłanem Sienickim i Mateuszem Radziszewskim zeznali, iż gdy tam byli w Niemyjach od uskarżającego wywiedzeni, dnia wzwyż mianowanego, widzieli miejsce świeże, gdzie budowanie było i to budowanie widzieli na gromadach u Bartosza syna przeszłego Bartosza Niemyjskiego, pomocnika obwinionego, o co tenże Uszeński oskarżający tak o pobranie rzeczy pomienionych, jako i pieniędzy, przeciwko owym świadczył. O co wszystko tenże uskarżający pomienionego Lenarta Niemyjskiego z jego pomocnikami obwinił.

Na kartach kolejnej księgi grodzkiej brańskiej z lat 1624-1626 opisana została niezwykle ciekawa sprawa sądowa, w której, występują mieszkańcy parafii Winna-Poświętna i Ciechanowiec:

Tamże, nie kontentując jako człowieka spokojnego związali ręce i nogi, na opak powrozami skręcili, do domu przerzeczonego Szczęsnego Łempickiego wyżej mianowanego wprowadzili, tam mękami przedziwnymi dręczyli i ogniem palili, trwożąc go aby spobojenia (czyli ze strachu) rzeczy które sobie przywłaszczyli kwitował, a stamtąd do Radziszewa-Sieńczucha, do domu szlachetnego Stanisława Żery przyprowadzili. Tam woźny i szlachta na przerzeczonym Pawle Porzezińskim powrozami ręce i nogi związane (…) i rękami swymi rozwiązali...

Kolejna sprawa, która znalazła się w księdze grodzkiej brańskiej z lat 1624-1626 dotyczy styczności mieszkańców połączonej parafii z osławionymi Lisowczykami . Jest to protestacja Macieja Radziszewskiego, wtedy już byłego (quondam) pisarza grodzkiego drohickiego, ojca Aleksandra Radziszewskiego (późniejszego kasztelana podlaskiego) przeciwko lokalnym Lisowczykom, urodzonym Marcinowi Pobikrowskiemu Lisowczykowi s. Erazma, Wawrzyńcowi Olszewskiemu s. Macieja, Andrzejowi Radziszewskiemu Lisowczykowi i przeciw pracowitemu [brak imienia] Lisowczykowi z Ciechanowca, a także przeciw pracowitym [będących na służbie u Jakuba Pobikrowskiego] Janowi woźnicy [auriga] i [brak imienia] Zygmuncikowi z Ciechanowca. Jak to w przypadku Lisowczyków – nic dobrego z ich wizyty nie wynikło. Najpewniej poszkodowanym był Jan Wierzbicki (poddany Macieja Radziszewskiego), którego zaatakowano podczas drogi z młyna w Radziszewie Przyrodkach do Radziszewa-Starego, gdzie miał składować pszenicę i mąkę.

Jak można wywnioskować z powyższych przykładów, tutejsi mieszkańcy byli ludźmi „z krwi i kości” i potrafili się „brać za łby”. Znalazło to odbicie w licznych aktach sądowych, dotyczących m.in. zajazdów, w czasie których zbrojnie dochodzono swoich roszczeń, lub najazdów rabunkowych. Z roku 1663 pochodzi protest Kazimierza Radziszewskiego z Radziszewa-Sieńczuch przeciwko Piotrowi Ostrowskiemu, towarzyszowi chorągwi rotmistrza królewskiego, niejakiego Humienieckiego. Jak zeznał Radziszewski – Ostrowski wraz z czeladzią najechał Sieńczuch „w kilkunastu koni”, rabując „nie tylko wozy, owsy, kury po wsi gwałtem biorąc, ale i woły (wozy?) z chlewów na podwody”. Nie bacząc na prośby i błagania, Ostrowski miał znieważyć Radziszewskiego i zadać mu ranę głowy szablą, którą to ranę Kazimierz okazał przed urzędem grodzkim brańskim.

Zdarzało się, że w spory z sąsiadami wchodziła nie tylko okoliczna szlachta, ale także osoby duchowne. Przykładem tego jest ks. Idzi Antoni Dąbrowski, proboszcz w Winnie-Poświętnej, który pozostawał w konflikcie z okolicznymi dziedzicami. Zatarg dotyczył korzystania przez chłopów z młyna i karczmy parafialnej. W 1759 r. ks. Dąbrowski na miejscu starej oberży wybudował nową za kwotę 800 złotych. Zaraz po zakończeniu budowy wprowadziła się do niej rodzina żydowska, mająca zajmować się wyszynkiem. Jednak tydzień później, w nocy nieznani sprawcy podłożyli ogień pod nowo wybudowany budynek, który spłoną doszczętnie. Pożar mógł mieć o wiele tragiczniejsze skutki, ale na szczęście szynkarzowi i jego rodzinie udało się uciec z płonącej karczmy.

Konflikt między proboszczem a szlachtą nie ograniczał się tylko do tego incydentu, lecz ciągnął się przez szereg lat (1749-1788). W tym czasie ksiądz był znieważany słowem i czynem, dopuszczano się wypasania kościelnych łąk, podpaleń płotów, a nawet pobić, rabunków oraz porywania poddanych.

Do incydentów kryminalnych często dochodziło w czasie dorocznych targów, nie inaczej było w przypadku naszego miasta. Dzięki Jarmarkowi św. Wojciecha, trwającemu nawet dwa tygodnie, Ciechanowiec na krótko stawał się istotnym punktem na gospodarczej mapie Podlasia. Zjeżdżało nań wielu kupców handlujących głównie końmi, wołami, nierogacizną, ale nie brakowało przy tym innych drobniejszych towarów. Jarmark przyciągał również rzesze rzezimieszków szukających łatwej okazji do wzbogacenia się cudzym kosztem. Michał Hieronim Starzeński, starosta brański, był świadkiem jednej z takich kradzieży, którą opisał w swoim pamiętniku:

Robiono zakłady na złodziei przeciwko naiwnym i jeden raz, w Ciechanowcu, dałem się ponieść emocjom, gdy zobaczyłam na własne oczy sposób, w jaki okradziono obywatela zajętego liczeniem pieniędzy, które zarobił. Pieniądze w dużej sakwie zniknęły w momencie gdy odwróciłem głowę na widok zakrwawionej twarzy z nosem na pół odciętym – to była maska.

Czasem złodzieje szukający łupów wykazywali się większą kreatywnością i nie ograniczali się do kradzieży kieszonkowych. W czasie jarmarku św. Wojciecha 1736 roku Krzysztof i Wojciech Tymińscy, ojciec i syn, dopuścili się podpalenia, domu mieszczanina ciechanowieckiego, Mateusza Prażmo, mieszkającego w Nowym Mieście. Podpalenie miało odwrócić uwagę okolicznych mieszkańców i w ten sposób umożliwić dokonanie kradzieży. Wojciech Tymiński odciągnął psa pilnującego podwórza Mateusza Prażmy, a w tym czasie jego ojciec włożył żarzące się węgle w ogatę z igliwia (rodzaj ocieplenia ścian). Mimo wybuchu pożaru plan nie powiódł się i obaj winowajcy zostali ujęci. Do dziś zachowały się ich zeznania. Na początek zeznanie Wojciecha Tymińskiego:

Jestem syn Pana Krzysztofa Tymińskiego, Denisza nazwanego. Rodziłem się w Czosakach w Podlasiu, gdzie ojciec mój przedtem mieszkał, a potem – kiedy się tu do Tymiank ojciec mój na dziadowską fortunę przeniósł – to i ja tu z nim przyszedłem do Tymianków. Tu zaraz oddał mnie ojciec na służbę u Pana Wojtkowskiego. Byłem u niego rok. Potem w drugich Tymiankach-Moderkach służyłem u Pana Mateusza Tymińskiego Bocianka lat trzy. Potem służyłem w Żebrach u Jmci Pana Stanisława Tymińskiego za pastucha jeden rok. Potem służyłem w Bogutach u Jmci Pana Kazimierza Boguckiego Budasia także za pastucha i bronowłóka rok. Potem służyłem w Kosiorkach w Podlasiu u szlachcica rok. Stamtąd poszedłem na służbę do Mateusza Prażma na Nowe Miasto do Ciechanowca. Byłem u niego rok. Zapłacił mi myto tylko, czapki i ubiorków mi nie dał. Potem byłem za bronowłóka w Dąbrowie-Łazach u Pana Krzysztofa Zaleskiego i tam bawiłem od Bożego Narodzenia aż ku Świętemu Wojciechowi. Przed tygodniem stamtąd przyszedłszy do ojca i tam u ojca – co kazał, to robiłem. Tymczasem nastąpił jarmark na Święty Wojciech w Ciechanowcu i poszedłem z matką do miasta Ciechanowca. Kupiliśmy sobie chleba i w gospodzie w samym mieście podjedliśmy. Podjadłszy, poszliśmy na nieszpor. Po nieszporze obaczyliśmy się z wujami, u których Pani Matka zboże na nasienie prosiła. Stamtąd Pani Matka do domu pojechała z sąsiadem, Panem Jacentym Tymińskim, a ja zostałem w mieście. Szukałem sąsiadów z Tymiank. Nie mogłem znaleźć. Musiałem być w mieście do pomroku, zmierzchało się. Szedłem na Nowe Miasto do Kuropatwy mieszczanina i byłem już za mostem. Tam mnie ojciec spotkał. Spotkawszy mnie, mówił do mnie wróć się do miasta ze mną, wypijem piwa z kwartę – i ja się z nim wróciłem, i wypiliśmy piwa u Szulimowej kwartę. Wypiwszy ową kwartę, poszedł ojciec u tejże Szulimowej do komina. Przyszedłszy do komina, miał z sobą płatek, w który płatek widziałem, że wziął dwa węgle ognia i owinął w tę szmatkę, a drugim przywinął. Z tym ogniem w płatki owiniętym, trzymając pod połą w kieszeni, poszedł na Nowe Miasto. Przyszedłszy na Nowe Miasto, przelazł przez płot do Prażma. Przez płot przelazłszy, stanął na podwórku i ja byłem przy nim, i mówił do mnie Wojtku, zawołaj na psa, żeby na mnie nie szczekał – i zawołałem na ulicę, bo mnie ten pies już znał, kiedym służył u tegoż Prażma. Ja psa na ulicy bawiłem, a on ogień podetknął w poszycie, czyli w zagatę chojową suchą, która jeszcze przy mnie była, kiedym służył. To zrobiwszy, kazał mi stajeć na ulicy, mówiąc stójże ty tu, a ja pójdę za stodołę i jak się ludzie zbiegą, i będą wyrzucać – okradnę, albo co – przyjdę ja tu, a ty mnie upatruj. Jak się zapaliło, ludzie się zbiegli. Jam go nie upatrzył. Przybiegli też i Moskale. Kazali mi po wodę iść. Przyniosłem wody dwa razy. Jak przyniosłem wody, żeby się prędko ludzie uwijali – bili i mnie dwa razy uderzyli, a ja wiadro porzuciwszy, uciekłem na ogród i tam pod płot wlazłszy, zasnąłem. Tam spałem do dnia, gdzie mnie znalazła dziewka Prażmówna i spytała się a ty tu co robisz? - odpowiedziałem, że przed Moskalami tu uciekłem i zasnąłem. Przyszedłszy Prażmo i Wawrzyniec Kozarski, i Paweł Krawiec – wziąwszy mnie, postawili mnie na podwórzu i pytali mnie z kiemeś tu przyszedł? - odpowiedziałem z Jaskólską, ciotką. Potem oni chodzili do ciotki, pytając się czy prawda, żeś chodziła z niem do ognia? - a ona odpowiedziała nieprawda, nie chodziłam. A ja to dlatego powiedziałem, żeby mnie puścili. Potem wzięli mnie powrozem za szyję, mówiąc czy nie ty to zapalił? - odpowiedziałem nie ja zapaliłem, ale ojciec mój zapalił, wziąwszy ognia u Szulimowej. Mnie zatem tenże Prażmo, Wawrzyniec Kozarski i Paweł Krawiec – mieszczanie i sąsiedzi – wzięli i zaprowadzili do zamku, do samego Jmci Pana dzierżawcy i toż samo przed Jmcią Panem dzierżawcą opowiedziałem. Na to Jmć Pan dzierżawca powiedział mi pójdź że teraz do kordygardy (wartownia/odwach) i tam sobie posiedź. Zaprowadzili mnie żołnierze i dotychczas siedziałem. Nazajutrz mnie okowano i po okowaniu, tegoż dnia, przyprowadzono ojca do kordygardy i mówiłem ojcu, że wy, Panie Ojcze, zapaliliście a mnie bieda, a ojciec tak powiedział niech ci Bóg płaci, mój synku. Ojciec posiedziawszy, począł był uciekać, którego złapawszy koło szańca za basztą, kazano okować i dotychczas obydwa z ojcem siedzieliśmy w kordygardzie. Dopiero dziś wzięto mnie z ojcem z kordygardy i tu przyprowadzono przed sąd.

Zeznanie Krzysztofa Tymińskiego było następujące:

Przed Świętym Wojciechem przyszedłem ze Skarzyna w niedzielę wieczorem do domu z roboty. Przenocowałem w domu. W poniedziałek, w dzień Świętego Wojciecha, nie byłem w Ciechanowcu na jarmarku, tylko w domu siedziałem cały dzień. We wtorek przyjechał po mnie do domu Pan Niestrzębski z Panem Staniszewskim, i z Panem Janem Tymińskim Kleczkiem, którzy przyjechawszy, wzięli mnie, mówiąc jedź z nami, potrzebny jesteś do Pana porucznika do zamku. Wsiadłem do nich na wóz i pojechałem tam. Przyjechawszy do zamku, zaprowadzono mnie do kordygardy. Żołnierze z rozkazu Jmci Pana (...)leńskiego dzierżawcy, mówiąc żeś ty spalił wczoraj mieszczanina, a to syn na ciebie instyguje i zaraz mnie okowano i do dzisiejszego dnia w kordygardzie z synem zostawaliśmy i tu przyprowadzeni do sądu. Widzi Pan Bóg, żem nie był na jarmarku i nie podpaliłem tego mieszczanina.


Rys. Zwada Piotra Piętki z Wyszyńskimi – rys. E. Kotkowicz.

Ciechanowiecki jarmark przyciągał nie tylko wymienionych powyżej złodziei, ale nie brakowało na nim krzepkich, często podchmielonych awanturników szukających okazji do zwady. Niekiedy wszczynane przez nich awantury miały tragiczne konsekwencje. Przykładem niech tu będzie sprawa opisana w księgach grodzkich brańskich dotycząca zabójstwa Piotra Piętki z 1677 r. Ów szlachcic pochodzący z wsi Piętki-Gręski, razem z grupą „panów braci” pił alkohol w sieni karczmy prowadzonej przez Żyda Józefa. W pewnym momencie doszło do zwady między nim, a Sebastianem Wyszyńskim ze wsi Wyszonki, który na jarmark przyjechał z trzema synami. Gdy wypity trunek wystarczająco rozgrzał głowy, od sprzeczki przeszło do rękoczynów. Piotr Piętka popchnął Wyszyńskiego tak, że wypadł przez drzwi karczmy na rynek miejski. Poczym porwano się do broni. Piętka z sieni opędzał się rohatyną przed gromadą przeciwników, przybyłą na pomoc wypchniętemu za drzwi szlachcicowi. Po pewnym czasie uległ jednak przewadze przeciwników i śmiertelnie ranny osunął się na ziemię. Tydzień później przed sądem brańskim, w charakterze oskarżonych o zabójstwo Piętki stanęli Sebastian oraz jego trzej synowie Ludwik, Bartłomiej i Wojciech. Zeznania braci Wyszyńskich przytaczamy poniżej zaczynając od pierwszego z wyżej wymienionych:

Stało się to we wtorek, w dzień św. Wojciecha, dziś tydzień, w Ciechanowcu podczas jarmarku. Nie wiem, co za słowa sobie rodzic z nieboszczykiem Piętką mówili, czy nieboszczyk, czyli też rodzicowi memu nieboszczyk Piętka okazję dał, bom natenczas odszedł był i powracając obaczyłem rodzica swego przez próg z sieni na rynek pchniętego, leżącego od tego nieboszczyka Piętki, a nieboszczyk z rohatyną w sieni stojał. Zaraz w tym razie imć pan Andrzej Wyszeński Jałbrzyk przybył z gromadą, tak że nie wiem, kto nieboszczyka zabił sztychem przez okno(?), ale nie ja i gotowem się wywieść inkwizycją, i nie znałem go przedtem, tylko co w sieni natenczas widziałem go. A mnie też wzięto i do Imć pana Wyszeńskiego zawieziono.

Następnie swoją relację z przebiegu zajścia złożył Bartłomiej:

W Ciechanowcu podczas jarmarku rodzic z nieboszczykiem Piętką i inszemi w sieni pijąc, siedzieli, a ja w izbie siedziałem z panami Niemyjskimi i Kocami. Potem w sieni nie wiem jako się zwadka stała, ale nieboszczyk Piętka rodzica mego za drzwi wypchnął, nawet i nogi we drzwiach przymknął leżącemu, a to się działo u Żyda Jozwa w karczmie, w dzień św. Wojciecha przeszłego. Po tym nieboszczyk rohatyną na dwór sztychem bił, ze dworu zaś albo z rynku w tym tumulcie nie wiem kto sztychem przebił, ale pan ojciec zaraz odjechał i tego pana Piotra Piętkę rannego przywiezionego kto w tem tumulcie posiekł - nie wiem.

Ostatni z braci, Wojciech, powiedział:

Nie byłem przy tem, ale w izbie z panami Kocami i Niemyjskimi siedzieliśmy z bratem Bartłomiejem. A nieboszczyk z rodzicem naszym w sieni, w tejże gospodzie pili, tak że nie wiem, o co się zwadka stała i hałas, i nie wiem, kto w tym tumulcie nieboszczyka zabił. Gotowiśmy się wszyscy wywieść.

Ciechanowiec aż do pierwszej połowy XX wieku, słyną z handlu końmi. Nie można więc nie wspomnieć o tutejszych koniokradach. Około roku 1742 mieszkaniec wsi Krzeczkowo-Wybranowo leżącej niedaleko Czyżewa, Tomasz Kołodziej s. Jakuba poślubił pannę ze wsi Koce. Od tego czasu często podróżował do rodzinnej wsi swojej żony. W czasie tych „podróży” wyspecjalizował się w kradzieży koni, które później sprzedawał w Zambrowie, Czyżewie, Ciechanowcu, Nurze i pobliskich wsiach. W procederze tym wspomagali go znajomi z okolicznych miejscowości. Po kilkunastu latach został schwytany przez pisarza miejskiego i mieszczan z Ciechanowca i doprowadzony do sądu grodzkiego w Nurze.


Rys. Śmierć Macieja Białego – rys. E. Kotkowicz.

Na koniec pierwszej odsłony „Ciechanowieckiej kroniki kryminalnej” prezentujemy drastyczną zbrodnię, która rozegrała się w czterech ścianach jednej z chat we wsi Wojtkowice-Dady. W księgach grodzkich nurskich znalazły się akta z 1763 r., dotyczące morderstwa Macieja Białego, uduszonego we własnym domu przez swoich pasierbów Gorgoniusza Antoniego i Pawła Teodora Chechłowskich. Po dokonaniu zbrodni obaj bracia zawieźli zwłoki nad Nurzec, po czym zatopili je w rzece. W ukryciu ciała uczestniczyły ich matka i siostra, pomagając wynieść Macieja Białego z chaty do stojących na zewnątrz sań. Po pewnym czasie zbrodnia wyszła na jaw, gdyż odnaleziono zwłoki, a następnie sami mordercy, w trakcie śledztwa, złożyli obciążające ich zeznania. Ich treść przytaczamy w całości:

Zeznanie Gorgoniusza Antoniego Chechłowskiego:

Ja, Gorgoni Antoni niegdy Pana Ludwika Chechłowskiego z Panią Katarzyną, pierwszego małżeństwa tegoż niegdy Pana Ludwika Chechłowskiego, powtórnego zaś małżeństwa niegdy Pana Macieja Białego żoną, w pierwszym małżeństwie spłodzony syn, lat dwadzieścia dwa przeszło mający. Z młodych lat moich służyłem we dworach. Żadnej krzywdy nie uczyniłem żadnemu Panu. Potem w dalszych latach moich do Gdańska chodziłem, na statkach za flisa po razy dwa. Za drugim razem zostałem się w Prusach i tam bawiłem się przez lat dwie. Dopiero roku przeszłego przyszedłem do matki mojej i do tego czasu zostawałem w domu ojca mojego. Na niedziel dwie przed Najświętszą Panną Gromniczną, w roku teraźniejszym 1763, pojechał w środę niegdy Pan Maciej Biały, ojczym, z bratem moim rodzonym młodszym, na imię Teodorem Pawłem Chechłowskim, za Bug dla chrosta, skąd powrócili wieczorem trzeźwi do domu i pomieniony Pan Maciej Biały, ojczym, położył się w łóżku, i udawał się być pijanym. Gdy dawaną wieczerzą obudziwszy my go i obligowali, żeby wstał do jedzenia, jako i uczynił – zjadł z nami. Zjadłszy, poszedł do łóżka, rozebrawszy się. A potem począł narzekać na żonę swoją, a matkę naszą, że dzieciom jego jeść nie dała. Odpowiedziała matka nasza, że dzieci jedli. Nie chciał słuchać, musiała ogień rozpalić, ustawić garczki do gotowania, a w tem niegdy Pan Biały z łóżka wstał i złorzeczył na matkę i na nas. Matka poszła za drzwi. Ja tymczasem podniosłem się z pościeli i stanąłem na izbie. Pomieniony Pan Biały rzucił butem na mnie, ale nie trafił, tylko w ścianę, a potem do mnie rzucił się. Ja też do niego i powaliłem go na łóżko, tamże wziąwszy za gardło i poduszką przykrywszy, dusiłem i kolanami gniotłem ile mi sił stawało, a wyrażony brat mój, Teodor Chechłowski, porwawszy za spodek, ściskał i obydwa przyczyną jesteśmy do śmierci jego. Co zaś matka nasza i siostra imieniem Franciszka nie byli wtenczas w izbie, tylko na dworze uciekłszy. Już po wszystkim matka nasza przyszła do izby i obaczywszy, że mąż jej, a ojczym nasz, nie żyje, mówiła do nas: co wyście lepszego zrobili? Zgubiliście człowieka. Cóż wam po tym było? Po tym zaś naszym uczynku zaprzęgliśmy kobyłę w sanie nieboszczykowską. Zaprzągłszy, zajechaliśmy przed sień obydwa bracia i gdy nie mogliśmy obydwa wynieść trupa, matka nasza i siostra dopomogli wynieść i włożyć na sanie. Włożywszy, my obydwa bracia w nocy zawieźliśmy do rzeki nazwanej Nurzec i płoń gotową znalazłszy i obciąwszy siekierami, wpuścili pod lód. Nikt o tym więcej nie wiedział i my, rozumiejąc, że poszedł z wodą, w domu siedzieliśmy, aż dopiero w sobotę przeszłą, w dzień Św. Józefa, Jmć Pan Andrzej Leszczyński, upatrując ryb, obaczył trupa i dał znać do wsi, a potem przyjaciołom niegdy Pana Białego, przez nas uduszonego i zabitego, oświadczył. Którzy dostawszy trupa z wody, nas obydwu braci w domu zastawszy, wzięli. Wziąwszy, w dyby wsadzili, z trupem tu do tych konfessat przywieźli i to jeszcze przypomniałem sobie, że tegoż dnia, przed tym niż ta akcja stała się, tośmy umyślili byli z matką naszą, namówili się, że pojedziemy do wróżki, żeby co złego niegdy Białemu, ojczymowi i mężowi, uczyniła albo jechać do Drohiczyna do sysmatyków dać na służbę, żeby przepadł, co jaka się rzecz stała. Wszystko prawdziwie wyznałem na teraźniejszych konfessatach moich i więcej nic powiedzieć nie mogę.

Zeznanie Pawła Teodora Chechłowskiego:

Ja, Paweł, niegdy Pana Ludwika Chechłowskiego z Panią Katarzyną w pierwszym małżeństwie spłodzony syn, lat mający szesnaście więcej albo mniej. Po śmierci ojca mego byłem przy matce. Potem jak poszła za powtórnego męża, Pana Macieja Białego, z rozkazu tegoż byłem u jego matki w Białych przez rok, a potem, nie mając odzienia, poszedłem w Podlasie i służyłem, i poczciwie sprawowałem się. Dopiero tego roku, po Nowym Roku, przyszedłem do matki do wsi Wojtkowic-Dadów i byłem do tego czasu, póki nie nastąpiła nieszczęśliwa akcja, przed którą jeszcze akcją matka mówiła z nami, dziećmi: trzeba nam jechać do wróżki, żeby mogła uczynić, aby ojczym (nasz, a jej mąż) nie żył, a jak wróżka nie podejmie się, to pojedziemy do sysmatyków, damy na służbę, żeby nie żył. I nim to nastąpiło, w środę pojechał niegdy Pan Biały, ojczym, i mnie wziął z sobą do chrostu za Bug. Jedną furę narąbawszy, zawiózł matce swojej do Białych ojczym, a mnie kazał więcej chrostu rąbać. Powróciwszy, na drugą furę nakładliśmy chrostu i przejeżdżając przez wieś Myślibory, wstąpił ojczym do karczmy i tamże po porcji jednej i drugiej wypiwszy, pojechaliśmy wieczorem do domu, gdzie przyjechawszy, pomieniony ojczym z bratem moim starszym, Gorgoniem, ściskali się, całowali, mówiąc nie miej do mnie złego serca, a potem położył się na łóżku, a Gorgoni zawołał mnie do sieni i mówił: bracie, będzie między nami cóż złego? - na które słowa odpowiedziałem: daj pokój, bracie. Bogu się oddaj. Nie będzie z tego nic. Dobry był cały dzień ojczym nasz. A potem powróciwszy do izby, Gorgoni, brat mój, zjadłszy wieczerzę razem z ojczymem, położył się na posłaniu, a pomieniony Pan Biały, ojczym, zjadł wieczerzę i rozebrawszy się, położył się na łóżku swoim, a potem zawołał na matkę naszą, a żonę swoją: dzieci moje nie jadły. Matka odpowiedziała, że jadły. Nie słuchając tego, matka ogień rozpaliwszy, garki dla gotowania jeść ustawiła, a on jednak wołał: dawaj jeść i złorzeczył, i porywał się razy kilka. Matka za drzwi uciekła i siostra, a gdy niegdy Pan Biały, ojczym, z łóżka wstał, Gorgoni też, brat mój, z pościeli wypadł i tylko w jednym żupanie stanął na izbie, na którego nieboszczyk Biały rzucił butem, ale go nie trafił. W tym Gorgoni, brat mój, skoczył do ojczyma, na łóżko powalił, poduszką głowę przycisnąwszy – kolanem gniótł, za gardło dusił a za spód jedną ręką, a ja drugą, ściskaliśmy, od czego w razie życie tenże ojczym nasz skończył. A matka przy tym i siostra nie byli, aż potem, jak przyszła matka z dworu, poczęła narzekać na nas: a co wyście, niebacni ludzie, zrobili? Człowiekaście zgubili. Po tej uczynionej akcji Gorgoni, brat mój, zaprzągł do sani kobyłę nieboszczyka ojczyma i zajechał przed budynek. I gdy my obydwa bracia nie mogliśmy zanieść trupa do sani, matka z siostrą pomogli włożyć na sanie, a my tylko, obydwa bracia, zawieźli do rzeki Nurca i w płoń pod lód wpuścili ciało. Które to ciało w tymże miejscu piaskiem zasypane do tego czasu leżało, aż je znaleziono i dano znać przyjaciołom niegdy Pana Białego, którzy dostawszy ciała, mnie i z bratem wzięli, i w dybach do teraźniejszych konfessat wyznania przywieźli. Które rzetelnie wyrażone punkta prawdziwie zeznałem i powiedziałem, a więcej powiedzieć nie mogę.

Jak widać Ciechanowiec i jego okolice nie był, aż tak cichym i spokojnym zakątkiem jak nam się wydawało. Dochodziło tu do licznych przestępstw i wykroczeń, które zostały utrwalone w zachowanych do dziś aktach sądowych, pamiętnikach, a nawet, jak w przypadku sporu o karczmę w Winnie-Poświetnej, w księgach parafialnych. Wiele z nich mogłoby posłużyć za inspiracje dla powieści awanturniczych lub kryminalnych.

Eryk Kotkowicz, Norbert Tomaszewski, pracownicy Działu Historycznego
Marcin Radziszewski


Fot. Zeznania Wojciecha i Krzysztofa Tymińskich, w zbiorach AGAD, Księgi ziemskie i grodzkie nurskie, seria Księgi nurskie grodzkie relacje oblaty, sygn. 16, k. 67-68.


Fot. Zeznania braci Chechłowskich w zbiorach AGAD, Księgi ziemskie i grodzkie nurskie, seria Księgi nurskie grodzkie relacje oblaty, sygn. 37, k. 93-94.